Dzieci są fajne. Czasami nawet bardzo. Póki nie przechodzą buntu, są grzeczne, posłuszne i nie chorują…
Wtedy dla niektórych rodziców stają się problemem. Przecież nie można brać w pracy opieki, bo szef będzie krzywo patrzył, a teraz jest intensywny miesiąc. Na L4 tym bardziej nie można iść, bo spadną statystyki i nie będzie premii. Dziadki nie zawsze mają możliwość przyjechać i popilnować- niektórzy sami jeszcze pracują, inni są schorowani, mieszkają w innym mieście albo relacje rodzinne nie pozwalają na to, by się „prosić”.
I co wtedy? Najlepszym wyjściem jest nafaszerować dziecko lekami przed wyjściem, zapsikać nos i wysłać do szkoły lub przedszkola wierząc, że nikt się nie zorientuje, że maluch ledwo stoi na nogach.
Niespełna 1,5 roku temu pewna mama przyprowadziła do szkoły dziecko z ospą… Podobno jeszcze plam nie było, ale po dziecku było ewidentnie widać, że do zdrowych nie należy. Pewnie nawet się nie zastanowiła przez chwilę, że w klasie są też inne dzieci a w domu ich rodziny. Po co nad tym rozmyślać? Przecież to nie jej cyrk i nie jej małpy.
Tak się ferelnie złożyło, że mój Filip- który ogólnie ma kiepską odporność, ma astmę i jest po zabiegu usuwania trzeciego migdałka- był przez 2 tygodnie na antybiotyku. Przetrzymaliśmy go jeszcze dodatkowo tydzień w domu, by nabrał odporności i tamtego dnia wrócił do szkoły. Nie trzeba było długo czekać na jego złe samopoczucie. Zaraz po tym były plamy i gorączka. Opinia lekarska- ospa. Sęk w tym, że w domu była również Zosia, która ledwo skończyła rok, Olaf- który nie przechodził ospy- i Jaś, który dopiero skończył MIESIĄC.
W naszym przypadku poszło to ekspresowo. Wpierw Filip, zaraz potem Zosia a na końcu Olaf. Ja miałam akurat odstawiać Jasia od piersi i przechodzić na butlę. Zostałam ze wszystkim sama. Musiałam zajmować się trójką chorych, gdzie każdy z nich przeszedł ospę bardzo ciężko. Cały dom, zakupy, jeżdżenie po pellet, obiady, sprzątanie, smarowanie strupów i milion innych obowiązków z miesięcznym dzieckiem na ręku. A przy tym wszystkim paniczny strach, by Jaś się nie zaraził. Nie powiem Ci ile łez wylałam patrząc na wielką ranę pod pampersem Zosi- strupy nie chciały się goić, rana była ciągle podrażniania i dziecko okropnie się męczyło. Olaf nie należy do tych mężczyzn, do których przy katarze trzeba wzywać księdza, a mimo to, nie był w stanie samodzielnie wstać z łóżka. Strupy miał WSZĘDZIE i to dosłownie- nawet w przełyku przez co nie był w stanie jeść. Nie było praktycznie miejsca na jego ciele, gdzie nie byłby wysypany. Do tego Filip, który przeszedł ją najłagodniej, ale on z natury jest kochanym panikarzem. I jak już mówiłam- potężny strach o miesięczne dziecko, dla którego ospa w tym wieku mogłaby się skończyć bardzo źle.
Zamiast odstawiać go od piersi, to walczyłam o każdą krople, byleby dać mu przeciwciała, bo jako jedyna miałam ospę za sobą.
Ale czy ta mama, która zaprowadziła chore dziecko do szkoły pomyślała o jakichkolwiek konsekwencjach? Nie! Nie pomyślała o tym, że jej własne dziecko się męczy chore w szkole i może zarazić rówieśników. Nie pomyślała o tym, że dzieci z klasy mogą mieć w domu noworodka/ chorą babcie/ kogoś po operacji itd. Po co miała o tym myśleć?
Ale czy problem jest tylko w szkołach i przedszkolach? NIE.
Gdy Filip poszedł do przedszkola, to mogłam wrócić na rynek pracy. Zatrudniłam się w dość sporej instytucji finansowej. Byłam dobrej myśli, gdyż młody praktycznie przez 2,5 roku nie chorował. Jednak przedszkolna rzeczywistość dopadła nas bardzo szybko. Dziecko na przemian było dwa tygodnie w domu- dwa tygodnie w przedszkolu. I tak w kółko. Kombinowaliśmy z Olafem jak mogliśmy- raz ja L4, raz on, czasem jeszcze moja mama. Było mi bardzo niezręcznie w pracy, bałam się, że moja umowa nie zostanie przedłużona. Obawy okazały się bezpodstawne, gdyż prawdziwy problem nie schodził na mnie z góry. Największy problem z moimi nieobecnościami mieli inni pracownicy- głównie mamy, które powinny doskonale wiedzieć jak wygląda sytuacja w pierwszym roku przedszkola. Nie zapomnę tekstu „ja tu pracuję już 10 lat i ani raz nie byłam na chorobowym”. I wiesz co? Gratuluję! Ale bynajmniej nie frekwencji a głupoty. Praca to nie jest wyścig szczurów do miana najzdrowszego pracownika roku. Praca, to ludzie.
Przychodząc chorym do pracy jesteśmy przede wszystkim nieproduktywni. To, co można zrobić w 5 minut zajmuje znacznie dłużej. Człowiek jest rozkojarzony, zmęczony, nie raz z gorączką i gilami po pas- nie ma z niego żadnego pożytku. Jego miejsce jest w domu a nie wśród innych pracowników, którzy mają również swoje rodziny i dzieci. Przyjdzie taki, zarazi koleżankę z biurka obok, ona wróci do domu, zarazi swoje dziecko i na drugi dzień musi iść na L4, bo dziecko już nie może wstać z łóżka. I to koleżanka z biurka obok musi zawalać swoją pracę i brać zwolnienie- nie ten, który przyszedł chory.
Szkoda, że w XXI wieku trzeba ludziom przypominać tak proste rzeczy- jesteś chory, to zostajesz w domu. Twoje dziecko jest chore, to też zostaje w domu. Twoja w tym głowa, aby załatwić do niego opiekę. I nie przyjmuję komentarzy typu, że czasami nie ma wyjścia, gdyż sama byłam na okresie próbnym i kombinowałam jak mogłam wraz z mężem i mamą. Bałam się o etat, jednak strach przed powikłaniami u mojego dziecka był silniejszy. Robotę zawsze możesz znaleźć a zdrowie ciężko odzyskać.
I piszę to do Ciebie teraz spod koca. Obok leży spory zapas chusteczek. A wiesz dlaczego? Bo znów do szkoły pewna mama przyprowadziła dziecko z gorączką. Dwa dni później mój Filip był chory. Obecnie choruje Filip, Zosia i Jaś a mnie również rozkłada grypsko.
Oczywiście, że przyszedł wrzesień i przyszły choróbska. Ale nie dokładajmy sobie wzajemnie. Szanujmy siebie i swój organizm, ale szanujmy również zdrowie innych.
Spodobał Ci się tekst? Będę wdzięczna, jeśli podzielisz się nim z innymi
Pamiętaj o odwiedzeniu mnie na Facebooku oraz Instagramie Dodatkowo jeszcze założyłam Tajną Grupę Podomowych, gdzie rozmawiamy o wszystkim, co nie wypada omawiać publicznie
Zapraszam i przypominam o Paczce kobiecych planerów, która jest już w moim Sklepie